Accustic Arts Power I - MK 4

Accustic Arts Power I - MK 4

Test najnowszej integry niemieckiego producenta Accustic Arts

  • Data: 2016-03-22

Accustic Arts to kwintesencja niemieckiej precyzji, solidności, bezkompromisowego podejścia i jakości wyśrubowanej do nieprawdopodobnego poziomu, przy którym nie wiem czy nawet Japończycy mieliby szansę, gdyby spróbowali stanąć w szranki. Ale nie ma się czemu dziwić, gdyż bezpośrednie sąsiedztwo fabryk Mercedesa i Porsche zobowiązuje, a jeśli połączyć to z wieloletnimi pracami badawczymi i przysłowiową niemiecką dokładnością, to efekt zdaje się oczywisty.

Trzeba przyznać, że urządzenia firmy Accustic Arts mają coś wspólnego z dobrymi niemieckimi samochodami, a przynajmniej ja mam takie skojarzenia. Stanowią bowiem synonim jakości, niezawodności i precyzji, która jest zresztą nadrzędnym wyznacznikiem produkcji. Urządzenia poddawane są dokładnej kontroli jakości zarówno na etapie budowy, jak i w momencie opuszczania fabryki. Niezwykle rzadko się zdarza, aby u jakiegoś producenta w papierach dołączonych do urządzenia widniały podpisy aż czterech(!) pracowników odpowiedzialnych za kontrolę produkcji na poszczególnych jej etapach. Panowie – hut ab!

Ta "niemieckość" jest wyraźnie podkreślana przez samego producenta dużym, choć gustownym napisem znajdującym się na froncie urządzeń "Handmade in Germany" – niemiecka Duma Narodu w stanie czystym! W sumie jest się czym chwalić – wszystkie komponenty produkowane są na terenie Niemiec, a każdy egzemplarz wytwarzany jest ręcznie z pominięciem masowej produkcji rodzącej błędy czy niedociągnięcia.

Do testu trafił najnowszy produkt tej niemieckiej manufaktury – wzmacniacz zintegrowany Power I – MK 4, oddający 135W na kanał przy 8Ω i 200W na kanał w przypadku 4Ω, czyli jak to mówią – jest moc! Kwestia mocy jest kluczowa i położono na niej ogromny nacisk – zastosowano duży 600VA zamknięty transformator toroidalny, ekranowany magnetycznie i zasilający osobno poszczególne sekcje – przedwzmacniacza, wzmacniacza mocy, jak również prawy i lewy kanał. Tranzystory sekcji prądowej to cztery pary typu MOS-FET według producenta "najwyższej jakości", do tego kondensatory filtrujące o pojemności ponad 80.000µF. Budowa wewnętrzna jest bardzo podobna do poprzednich modeli – dwie płytki przedwzmacniacza i duża płytka końcówki mocy. Pierwsza z sekcji przedwzmacniacza przykręcona jest pionowo do tylnej ścianki, z niej sygnał trafia do drugiej, przytwierdzonej piętrowo do płytki końcówki mocy. Ale do mocy jeszcze wrócimy, tymczasem warto zaznaczyć, że MK4 to bardzo ładne i wykonane z zegarmistrzowską wręcz precyzją urządzenie.

Front to półcentymetrowej grubości szczotkowane aluminium anodowane na czarno. Wygląda naprawdę bardzo solidnie i doskonale komponuje się z dużym, srebrnym, centralnie umieszczonym logo producenta. Należy zaznaczyć, że front MK4 ujmuje elegancką symetrią – po przeciwnych stronach logo rozmieszczone jest (po prawej) wejście słuchawkowe, a po lewej włącznik wzmacniacza słuchawkowego, a zaraz za nimi masywne pokrętła z chromowanego mosiądzu. Lewe to selektor źródła, a prawe – potencjometr głośności. Poniżej logo znajduje się odbiornik podczerwieni i dwie diody – czerwona informująca o działaniu układów zabezpieczających i, o zgrozo!, niebieska, rodem z kokpitu VW Golfa IV, sygnalizująca pracę urządzenia. Nie rozumiem tej mody na zohydzanie urządzeń topornym niebieskim światłem; co ciekawe, ta przypadłość zdaje się być międzykontynentalna, bo Japończycy dokonali w ten sposób gwałtu na Lebenie 300F. Niemcy na szczęście wykazali się pewną subtelnością, bo dioda nie oświetla szczęśliwie pokoju na niebiesko, ale i tak uważam ją za szkaradzieństwo – a jako że jestem kobietą, to do takich drobiazgów przywiązuję szczególną uwagę, choć zapewne większości panom nie będzie to przeszkadzać. Skromny pilot służący jedynie do zmiany poziomu głośności również został zaprojektowany i wykonany w Niemczech.

Pomijając aluminiowy front, reszta obudowy jest w całości metalowa, co zapewnia optymalne ekranowanie, a dobrze wentylowane wnętrze ze sporych rozmiarów radiatorem zintegrowanym z obudową zapewnia stałą i dość niską temperaturę pracy, bo wzmacniacz jest zawsze tylko lekko ciepły.

Na tylnej ściance znajdziemy parę symetrycznych wejść XLR, parę wejść RCA i wejście RCA umożliwiające włączenie urządzenia do systemu kina domowego. W takim przypadku sygnał trafia bezpośrednio na końcówkę mocy, z pominięciem sekcji przedwzmacniacza, i możliwe jest sterowanie głośnością z zewnętrznego urządzenia.

Całości dopełniają dwie pary złoconych zacisków głośnikowych WBT i o ile zaciski same w sobie są bardzo wygodne, o tyle ich ułożenie można uznać za lekko niefortunne. Jeśli stosujemy pojedyncze wtyki bananowe, to nie będziemy mieć najmniejszego problemu, jednak rozstaw gniazd uniemożliwia całkowicie użycie podwójnych bananów. Ale powiedzmy sobie szczerze, jaki procent odbiorców używa tych podwójnych? Poza tym jest jeszcze pewna drobna niedogodność w przypadku kabli z widełkami – trzeba się trochę nagimnastykować, żeby je podpiąć, wiąże się to z koniecznością wyginania kabla w chińskie zet, co sztywnym kablom, jak wiadomo, nie wychodzi na zdrowie. Dodatkowo jeśli wspomniana gimnastyka będzie przy górnej parze zacisków, możemy jeszcze nieopatrznie wyłączyć urządzenie, bo włącznik znajduje się tuż przy zaciskach i na tyle blisko, że lekko się za nimi chowa i za pierwszym razem zajęło mi dłuższą chwilę, zanim go znalazłam.

Trochę pochwaliłam, trochę ponarzekałam, więc czas najwyższy przejść do tego, na co wszyscy czekają, a mianowicie jak to gra. Okazuje się, że gra właściwie tak, jak się nazywa, bo Accustic Arts to nic innego niż skrócona forma ACCUrate Accustic ARTS, czyli sztuka uzyskiwania dokładnego, właściwego dźwięku. I tu mogłabym postawić kropkę i tym samym zakończyć tę recenzję, bo powyższe zdanie w zupełności obrazuje charakter wzmacniacza i wrażenia, jakie po sobie pozostawia.

Niemożliwe? Dokładnie to pomyślałam zaraz po włączeniu i posłuchaniu zaledwie pierwszych taktów. Bo to jest niemożliwe, żeby wzmacniacz tak idealnie wpasował się do systemu. A jednak!

Są takie sytuacje, kiedy nie wiadomo, co napisać, bo trudno mi wskazać zarówno spektakularne plusy, jak i rozczarowujące minusy tego wzmacniacza. I nie dlatego, że urządzenie jest nijakie, Boże broń!, tylko dlatego, że podawana przez niego muzyka jest na tyle realistyczna, namacalna i wciągająca, że zupełnie nie skupiałam się na urządzeniu jako takim. Jeśli miałabym określić to jednym zdaniem, to po prostu świetnie grało. Ale może zacznę od początku.

To, co słychać od razu, to moc! Power I gra z nonszalancką lekkością, zupełnie drwiąc sobie zarówno z trudnego, gęstego repertuaru, jak i moich "dwudziestek piątek", które na ogół stanowią wyzwanie dla towarzyszącej im elektroniki. W tym przypadku nie ma mowy o jakiejkolwiek niesubordynacji – 200W na kanał skutecznie zdyscyplinowało moje kapryśne 4-omowe monitory, które nagle zaczęły przypominać grzecznie wodzone na postronku koniki, a nie parę upartych mułów, z którymi trzeba się nie lada namęczyć, żeby ruszyć je choć o milimetr. MK4 ma w sobie oprócz mocy także pewną naturalną miękkość brzmienia, dzięki czemu z dużą przyjemnością można słuchać każdej muzyki niezależnie od repertuaru czy wielkości składu. Wspomniana lekkość grania nie przekłada się w żadnym razie na zubożenie dołu pasma, nie mamy poczucia "odchudzenia". Bas jest zwarty, a zapas mocy nadaje mu szybkość i konturowość znacznie lepiej niż moja Octave V-70, co pokazało konieczność jej rozbudowania o zewnętrzny zasilacz – to jest właśnie ryzyko zawodowe recenzenta, wieczne niezadowolenie z posiadanego systemu. Ale wracajmy do testu. Dynamika to niewątpliwy atut Accustica – mowa o dynamice zarówno w skali mikro, jak i makro – niezależnie od gęstości i stopnia komplikacji nagrania zawsze wychodzi obroną ręką.

Power I to urządzenie bardzo zrównoważone, w którym wszystkie pasma tworzą jedną spójną całość, nic się nie wybija, dźwięk jest homogeniczny i odpowiednio dociążony, a balans tonalny poszczególnych składowych wyrównany. Dlatego słucha się tego po prostu dobrze, dźwięk jest przyjemnie jednorodny, ale jednocześnie nie ma mowy o zlaniu się czegokolwiek w jedną masę, bo MK4 to dość selektywne urządzenie. Jednak z ową rozdzielczością jest ciut inaczej niż w przypadku mojego wzmacniacza, który potrafi mieć rzeźnicze wręcz zapędy do odzierania dźwięków i dzielenia włosa dyrygenta na czworo. Testowany wzmacniacz taki nie jest, co poczytuję za niewątpliwą zaletę, ponieważ znacznie ułatwia to po pierwsze budowanie systemu, a po drugie jest zdecydowanie przyjemniejsze dla słuchacza, jeśli oczywiście nie mówimy o audiofilskim pastwieniu się nad planktonem nagrania.

Tak czy inaczej, mamy do czynienia z precyzyjnym i analitycznym urządzeniem, które obnaży wszelkie niedoskonałości realizacyjne, wiec jeśli oczekujemy, że każde nagranie będzie brzmiało tak samo dobrze, możemy zawieść się srogo. Accustic Arts nie czaruje, niczego nie udaje i nie próbuje zmienić małego Fiata w Mercedesa – jeśli coś jest płasko nagrane, to właśnie tak zostanie pokazane. Jednak w przypadku dobrych realizacji odda nam pełnię zawartych na płycie informacji.

Jeśli zaś chodzi o górę i środek pasma, to pozbawione są zupełnie jakichkolwiek lampowych naleciałości, ot porządne tranzystorowe brzmienie, bez nadmiernej ostrości czy kantów. Nie ma tu sztucznego wygładzenia ani podrasowania średnicy, która jest przyjemnie aksamitna, ale bez misiowego wrażenia. Prawdziwość prezentacji stoi na wysokim poziomie, dotyczy to zarówno damskich, jak i męskich wokali, świetna artykulacja i brak sybilantów czynią całość wyjątkowo naturalną i przyjemną dla ucha.

Jeśli chodzi o wysokie tony, to nie są one tak krystaliczne, jak przy mojej Octave V-70, bo brzmienie MK4 jest zupełnie różne i nie można stosować bezpośredniego porównania, ponieważ V-70 to lampa, co prawda o mocno tranzystorowym brzmieniu, ale jednak lampa. Miejscami miałam wrażenie, że Esotar2 zupełnie nie gra jak Esotar2, ale nie było to rażące, raczej uznałam to za ciekawe zjawisko. Nie zmienia to faktu, że górne rejestry pozostają czyste, bez ostrości, może ciut ciemniejsze niż te, do których jestem przyzwyczajona, ale nadal są szalenie naturalne.

Zapomniałam o czymś? A tak, oczywiście, powietrze! Power I ma go dużo, czuje się zarówno wspomnianą już wcześniej lekkość, jak i właśnie przestrzeń i powietrze pomiędzy instrumentami. Scena jest sporych rozmiarów, choć nie wychodzi poza linię kolumn, trochę wysunięta ku przodowi, ale również odpowiednio głęboka i o znacznej wysokości. Może właśnie dlatego wszystko razem powoduje to wrażenie nonszalancji grania, jakby zupełnie od niechcenia.

Warto pamiętać, że amplifikator ten jest stosunkowo wrażliwy na zmianę okablowania i w zależności od zastosowanych łączówek będzie grał inaczej, co warto sprawdzić i nie poddawać się za pierwszym razem. Dobra konfiguracja składowych systemu pozwoli wyciągnąć z niego najlepsze cechy. Przypadkowo mój system okazał się pasować do cech tego wzmacniacza, co ułatwiło mi znacznie pracę i dało dużo przyjemności. Jednak należy mieć na uwadze, że kolumny czy źródła o ciepłym, mięsistym brzmieniu mogą wymagać znacznie "jaśniejszego", analitycznego okablowania.

Podsumowanie

Power I MK4 ocieka wręcz niemiecką jakością widoczną w pieczołowitym wykonaniu i słyszalną w naturalnym, autentycznym brzmieniu. To urządzenie uniwersalne, które może podobać się zdecydowanej większości. Dobra niemiecka maszyna do produkcji dźwięku, raczej czuły barbarzyńca niż niemiecki oprawca. Powyższa recenzja nie miała być panegirykiem, ale skoro tak wyszło, to nie moja wina, a zasługa samego Accustic Arts Power I MK4. Po prostu trzeba oddać cesarzowi co cesarskie.

Opinia II

Tworząc recenzję, staram się zebrać w głowie najistotniejsze rzeczy związane z testowanym urządzeniem. Zerkam w notatki, przypominam sobie, jakie wrażenie towarzyszyło mi podczas krytycznych odsłuchów. W głośnikach płynie muzyka, tym razem to na zmianę kojący i przejmujący głos Tori Amos i przeszywający klawesyn pomagają zebrać mi myśli. Uśmiecham się do siebie, podczas testów urządzeń sięgałem po trudniejszą muzykę, lepiej nagraną i bardziej zróżnicowaną. A jednak to Tori, moja miłość z przed lat, jest moją muzą...

Power MK 4 to w mojej ocenie bardzo udane urządzenie Accustic Arts. Wcześniej miałem przyjemność testować końcówkę mocy AMP I, która zrobiła na mnie doskonałe wrażenie. Niecodziennie zachwycam się sprzętem audio, często nawet słyszę słowa, że jestem zbyt krytyczny wobec słabszych urządzeń. Tych naprawdę złych jest wprawdzie niewiele, jednak gdy się przydarzą, potrafią zepsuć humor recenzenta. Accustic Arts powoduje coś odwrotnego, utrzymuje doby nastrój długo, przynajmniej do czasu, kiedy trzeba się pożegnać z testowanym urządzeniem. Wtedy wydaje się, że ta chwila nastąpiła za szybko...

Cóż, w tym miejscu powinienem napisać coś o brzmieniu wzmacniacza, ale posłużę się cytatem ze strony polskiego dystrybutora SoundClubu: "Wyroby Accustic Arts urzekają naturalnością odtwarzanego dźwięku oraz potencjałem wysokiej mocy. Najwyższą satysfakcję ze słuchania muzyki gwarantuje przejrzystość, dynamika i analityczność odtwarzanego dźwięku". To rzadkość, ale tym razem zgadzam się w całej rozciągłości z tekstem pochodzącym z firmowej broszurki. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń z produktami niemieckiej firmy mogę potwierdzić, że przejrzystość, dynamika i analityczność stoją na najwyższym poziomie. Te cechy przykuwają uwagę od pierwszej chwili swoją jakością. Wzmacniaczowi nie brakuje kolorytu, ale z pewnością nie koloryzuje. Te dwie wydawałoby się podobne sprawy są nimi tylko pozornie. Koloryzowanie jest odstępstwem od neutralności, sztucznym dodawaniem czegoś przez urządzenie. Koloryt jest ukryty w muzyce, można go zubożyć, lub pokazać jego różnobarwność. To ostatnie umożliwia nam Power I, który znakomicie różnicuje nagrania. Wskazuje nam ich niedostatki i odwdzięcza się, gdy są najwyższej jakości. Wspomniana we wstępie Tori Amos wydaje nierównie jakościowo nagrane płyty. Po wpięciu Accustic Artsa do gniazdka, takie rzeczy są słyszalne jak na dłoni, co powoduje, że część nagrań brzmi okropnie. Taka jest cena, jaką trzeba zapłacić za bezkompromisowe podejście do audio. Świetne realizacje odwdzięczą się za to w dwójnasób, nie sposób ich za to nie pokochać.

Power I wymaga od pozostałych elementów systemu wyrafinowania i dopasowania tonalnego. Duża rozdzielczość wzmacniacza jest paradoksalnie jego największym wrogiem. Natychmiast zostają uwypuklone wszelkie niedociągnięcia poszczególnych elementów. To wszystko powoduje, że tak brzmiący element może być postrzegany jako złe urządzenie. Nic bardziej mylnego, on po prostu obnaża słabości reszty toru. Wzmacniacz nie maskuje niedoskonałości, a wyciąga je na światło dzienne, co pozwala na ich szybkie rozpoznanie i eliminację. Barwa tonalna wzmacniacza jest bliska liniowemu przenoszeniu pasma. Jedynie wysokie tony chcą grać pierwszoplanową rolę i troszeczkę popisywać się swoją niewątpliwą jakością. Wybijają się więc delikatnie na pierwszy plan, by przykuć naszą uwagę. Ich jakość natychmiast wynagradza wspomnianą obfitość, którą zresztą można łatwo przytemperować umiejętnym doborem reszty systemu. Średnica jest równie dokładna jak góra pasma, energetyczna, szybka, z doskonałym atakiem i rozwibrowaniem, a jednocześnie gładka i szlachetna. Tak, to jest właśnie to, co mnie urzeka w tak zestrojonych urządzeniach. Okazuje się, że nie potrzeba pogrubienia, lampowego dogrzania czy rozmazania konturów, żeby uzyskać efekt namacalności dźwięku. Niskie częstotliwości są zróżnicowane, raz mocne i zamaszyste, innym razem zwarte i punktowe. Wszystko jest zależne od nagrania, a nie od ograniczeń elektroniki. Podobnie ma się rzecz z zejściem w dół pasma. Powrer I nie wyczaruje niczego sam, jednak gdy pojawi się impuls w niskich rejonach, zostanie on zaserwowany mocno i energicznie. Przestrzeń kreowana przez omawiane urządzenie pozostaje podobnej wielkości i kształtu do innych znanych mi wzmacniaczy. To, co wyróżnia Accustic Arts, to dokładność w rozmieszczeniu instrumentów w przestrzeni. Tu mogę pochwalić precyzję i namacalność, a także ilość powietrza znajdującą się wokół źródeł dźwięku.

Wzmacniacz jest bardzo wrażliwy na podłoże, na jakim pracuje. Wpływ na dźwięk urządzenia mają akcesoria antywibracyjne, a także materiał blatów stolika lub platformy. Istotny wpływ powoduje też kabel sieciowy oraz polaryzacja wtyczki sieciowej. Taka czułość jest wadą i zaletą jednocześnie. Zwiększa się ilość możliwości, rzeczy, na które trzeba zwrócić uwagę. Accustic Arts stawia na bezkompromisowe podejście do dźwięku, co zmusza nas do dodatkowego wysiłku. Według mnie to jedyna droga do naprawdę dobrego brzmienia. Można pójść na skróty i wybrać mniej chimeryczne urządzenie, bardziej pastelowe, zaokrąglone, przewidywalne.

Powszechnie mówi się, że istnieją dwa różne podejścia – neutralność i naturalność – i trzeba pomiędzy nimi wybierać. Wiem, co myślą autorzy tych sformułowań, jednak nie zgadzam się z taką tezą. Jeśli coś jest neutralne, to jednocześnie musi być naturalne. Zwolennicy koloryzowania, podkręcania atmosfery nie chcą się jednak z tym zgodzić. Potrzebują czegoś więcej niż szara rzeczywistość zawarta w nagraniu. Accustic Arts jest neutralny, barwny tylko wtedy, gdy ową barwę zawiera nagranie.

Podsumowanie

Ze wstępu zrobiło mi się zakończenie, a z recenzji niemal list pochwalny... Przywrócę więc choć część porządku i na sam koniec powiem, komu mogę polecić Accustic Arts Power I. Będą to wszyscy ceniący sobie prawdę, niestety, czasami bolesną. Zarówno tę zawartą w nagraniach, jak i tę związaną z pozostałą częścią toru. O ile jakoś można się pogodzić, że część nagrań nie wypada tak dobrze, jakbyśmy chcieli, o tyle prawda dotycząca posiadanego sprzętu może wyjątkowo zaboleć. Wzmacniacz wymaga dobrze dobranego sprzętu, nie zagra w przypadkowej konfiguracji. Wszystkie jej elementy muszą posiadać wysoką jakość, inaczej utracimy potencjał, jaki nam daje. Tak więc wzmacniacz dedykuję audiofilom z dużym zapasem czasu, który mogą przeznaczyć na cierpliwe dopieszczanie systemu.

Werdykt: Accustic Arts Power I - MK 4

★★★★★ W dobrze skonfigurowanym systemie pokaże swoje najlepsze cechy i przygwoździ do miejsca odsłuchowego na długie godziny