Pioneer SE-Monitor5
Nowe słuchawki Pioneera SE-Monitor5 dołączają do wąskiego grona zaawansowanych "nauszników", jakie w ostatnim czasie pojawiły się w sprzedaży
- Data: 2017-09-05
- Autor: Marcin Gałuszka
Trzeba przyznać, że nazwa nowych słuchawek Pioneera, SE-Monitor5, jest znacznie bardziej przyjazna niż np. SE-CH9T, SE-MHR5 czy SE-MJ561BT. Nie bez przyczyny – nowy model ma więcej wspólnego z topowymi SE-Master-1, zarówno pod względem budowy, jak i brzmienia, i z pewnością jest wart miana łatwego do zapamiętania. Podobnie jak i tego, by poświęcić mu "nieco" czasu i opisać jego najważniejsze cechy.
Budowa
O wyjątkowości tych słuchawek świadczy zarówno ich konstrukcja, jak i wykorzystane materiały. W "realu" wszystko wygląda równie dobrze jak na zdjęciach. Dopracowano tu chyba każdy możliwy szczegół. Wysmakowana kolorystyka tylko potęguje silne pierwsze wrażenie. Matowe srebro, czerń i miedziane pierścienie zdobiące muszle wyglądają elegancko i poważnie – od razu widać, że to luksusowy produkt dla konkretnego odbiorcy.
Budowa wewnętrzna to prawdziwy majstersztyk. Całość opiera się na takiej samej jak w przypadku flagowego modelu SE-Master-1 "pływającej strukturze", która wykorzystuje m.in. gumowe izolatory zapobiegające zakłóceniom kanałów L/R. W podstawie mocuje się przetworniki, na które nakłada się zabezpieczające "pająki" wykonane ze stopu magnezu (w nomenklaturze Pioneera jest to tzw. Full Basket System; do połączeń zamiast kleju użyto śrub). Z takiego samego materiału wykonano też obudowy przetworników – jego sztywność tłumi drgania generowane zwłaszcza przez niskie częstotliwości przy wysokich poziomach głośności, co prowadzi do zniekształceń, które mogłyby negatywnie odbić się na dźwięku. Sama podstawa może kojarzyć się z labiryntem. Wykorzystano konstrukcję dwukomorową. W głównej zastosowano specjalne dyfuzory, które rozpraszają ciśnienie akustyczne, kierując je do subkomór, gdzie znajdują się otwory wentylacyjne – widać je z zewnątrz, w każdej muszli jest po pięć "oczek" o średnicy ok. 3mm każde.
Co wiadomo na temat przetworników? Pioneer twierdzi, że spotkały się tu biologia z technologią – z wysoce rafinowanej organicznej masy celulozowej utworzono specjalne nanowłókna, które posłużyły do utworzenia unikalnego profilu przetworników, minimalizującego niepożądane rezonanse. Uzyskane pasmo przenoszenia sięga aż 85kHz, czyli ponad dwie oktawy powyżej górnej granicy zakresu akustycznego. Skuteczność na poziomie 99dB przy impedancji wynoszącej 40Ω sprawia, że słuchawki będą świetnie współpracować z większością rodzajów źródeł.
Podobnie jak w SE-Master-1, także w "piątkach" zastosowano bardzo sztywne i lekkie wieszaki ze stopu twardego duraluminium, podtrzymujące "pływające" moduły słuchawek. W punktach zetknięcia widać gumowe izolatory – kolejne elementy, które dowodzą dbałości konstruktorów o minimalizację rezonansów.
Do produkcji wkładek użyto materiału z pianki 3D z pamięcią kształtu. W zestawie ze słuchawkami dostajemy m.in. dwa rodzaje pokrycia nauszników – welurowe (już założone) i skórzane. Ponieważ nie należę do zwolenników tych pierwszych – nie są tak przyjemne w dotyku jak np. stosowana przez Sennheisera Alcantara – dość szybko wymieniłem je na skórzane (ważne, by założyć je w odpowiedni sposób, ponieważ otwory są asymetryczne, co "odchyla" przetworniki, wspomagając realistyczne oddanie sceny dźwiękowej; szwy na padach powinny pokrywać się z gniazdami minijack). Skórzane pady też mają coś, nomen omen, za uszami – w porównaniu z welurowymi "grzeją", co zwłaszcza w przypadku konstrukcji zamkniętej ma znaczenie, ale też lepiej izolują od hałasów (działa to w obie strony, muzyka w mniejszym stopniu przenika do otoczenia).
Ogólny komfort noszenia należy ocenić jako wysoki. Nie jest to jeszcze poziom Sennheiserów HD800, ale nie ma co narzekać. Słuchawki nie są może szczególnie lekkie (ok. 490g), ale całkiem wygodne, a podwójny pokryty skórą pałąk i system regulacji oparty na zintegrowanych z wieszakami prowadnicach (to jeden element wykonany z duraluminium) są bardzo solidne.
Uzupełnieniem wyposażenia modelu SE-Monitor5 są trzy wymienne kable z drutu OFC Litz, starannie zaplecione w celu zapobiegania zakłóceniom elektromagnetycznym: 1,6m i 3m dla niesymetrycznych wyjść audio (trzybiegunowe złącza 3,5mm), a także 1,6-metrowa wersja dla wyjść zbalansowanych (czterobiegunowe złącze 2,5mm), oferująca m.in. wzmocnioną separację kanałów i przejrzystość.
Jakość brzmienia
SE-Monitor5 wymagają solidnego wygrzewania – wyjęte z pudełka, pachnące nowością i świeżością, nie robią wielkiego wrażenia, zwłaszcza w kontekście swojej ceny. Wydają się co najwyżej poprawne. Spodziewający się hi-endowych gromów z jasnego nieba mogą poczuć zawód, ale muszą po prostu uzbroić się w cierpliwość. Mniej więcej 100-godzinna "rozgrzewka" to w tym wypadku minimum. "Piątki" dojrzewają z czasem – zanim zagrają jak należy, tj. zanim na serio wciągną w przekaz, zapuszczą się w rejony subbasowe i pokażą piękną głębię sceny, minie kilka ładnych strzałów znikąd. A wtedy – trafiony zatopiony.
Znakomite wrażenie robi właśnie głębia i szerokość sceny. Niemały udział ma w tym góra pasma, holograficzna i przestrzenna. "Soul of Things VII" Tomasz Stanko Quartet ("Soul of Things", FLAC 16/44,1) zaczyna się od "opukiwania" przez Michała Miśkiewicza blach perkusyjnych – jego gra jest pełna skupienia, ale wypełnia całą przestrzeń. Na SE-Monitor5 talerze pięknie błyszczą, wybrzmiewają długo i szeroko, doskonale słychać ich "temperament", wszystkie mocniejsze akcenty, to, jak zostają rozbujane, ich wzbudzanie się i tak ważny w jazzowym graniu długi sustain. Przekaz jest wzorowo uporządkowany i "dzieje się" w niewielkiej odległości, co z jednej strony wzmacnia poczucie uczestniczenia w wydarzeniu na żywo (wrażenie jest takie, jakby siedziało się tuż pod sceną), a z drugiej czyni odsłuch przyjemnym, niemęczącym. Bębny pięknie budują głębię – ich brzmienie jest pełne, ciepłe, z długim pogłosem.
Z odpowiednim źródłem dźwięku – w czasie testu było to m.in. urządzenie Plenue 2 marki Cowon (zob. recenzję na stronie www.hfc.com.pl) do spółki z PC oraz odtwarzaczem software'owym Roon – uderzająca jest czystość brzmienia, dzięki której chce się słuchać coraz głośniej i głośniej. Przez większość czasu korzystałem z wyjścia symetrycznego DAP-a/DAC-a i zbalansowanego kabla znajdującego się na wyposażeniu słuchawek. Przy wyłączonym trybie Headphone Mode niejednokrotnie dochodziłem do końca skali Plenue 2 – było bardzo głośno, ale cały czas niebywale czysto i klarownie.
SE-Monitor5 podają barwy w sposób żywy, soczysty, a jednocześnie delikatnie wygładzony, w sam raz, by pokazać pazur, ale nie wpaść w przejaskrawienie. Wrażenie nazbyt suchej średnicy i podbitej góry pasma mija z czasem, choć przesunięcie "punktu ciężkości" ku wyższym częstotliwościom, a przez to podkreślenie aspektu analitycznego, jest dość oczywiste. SE-Monitor5 mają swoje specyficzne strojenie – nie są "ciemne", barwy, ich plastyka, nasycenie przynależą raczej do tych jasnych. Koniec końców słuchawki Pioneera lądują po stronie tych muzykalnych i przejrzystych zarazem, godząc to, czego, wydawałoby się, połączyć nie można. W ten sposób stają się świetnym narzędziem realizatora – jeśli np. wibracja membran tomów uderzanych pałkami z filcowymi główkami wzbudza czy to rezonującą sprężynę werbla, czy też stojący blisko talerz, to SE-Monitor5 to pokażą. Podobnie jak np. delikatnie rezonujące po uderzeniach młoteczkami struny fortepianu. A to tylko potwierdza adekwatność nazwy tego modelu: na uszach faktycznie ma się monitory.
Ideał? Ano niekoniecznie. Wielokrotnie podczas testu odnosiłem wrażenie, że w nagraniach z akustycznym jazzem i muzyką klasyczną SE-Monitor5 "żyją", ale z innym repertuarem są jakby niekompatybilne. Początkowo sądziłem, że lepiej nie katować tego modelu ostrzejszymi klimatami, ale ostatecznie okazało się, że nie o gatunek tu chodzi, a o to, w jaki sposób taka muzyka – przede wszystkim dynamiczny, elektryczny, mocny jazz-rock, rock i metal – jest nagrana. Zazwyczaj dynamika takich płyt, zwłaszcza tych z ostatnich lat, jest "dd" (litościwie nie rozwijam tego skrótu, ale chyba wiadomo, o co chodzi). I słuchawki Pioneera pokazują to wszystko jak na dłoni. Nie zachwyca więc zarówno ostatnia płyta Metalliki (tego akurat można się było spodziewać), jak i... Rogera Watersa – obie w wersjach cyfrowych (hi-res) momentami brzmią irytująco płasko. Za to ze starannymi realizacjami muzyki rockowej jest prawdziwa "jazda". Najlepszym przykładem płyta przywoływana przeze mnie chyba w każdej recenzji – "The Raven That Refused To Sing (And Other Stories)" Stevena Wilsona. Wersja "gęsta" (FLAC 24/96) brzmi znakomicie, ale nic dziwnego, w końcu "za heblami" siedział i do spółki z Wilsonem przy tym materiale majstrował sam Alan Parsons.
A co z przywołanym wcześniej subbasem? Jest obecny, choć uczciwie trzeba przyznać, że "piątki" nie zapuszczają się tam zbyt często. Bas tych słuchawek nie jest demonem szybkości i nie dokopuje się do jądra ziemi, ale za to jest pozbawiony podbarwień. Niskie tony są bardziej zwarte niż zwaliste, co osobiście bardzo mi odpowiada. Kapitalnie zabrzmiał np. kontrabas w "Like Someone In Love" Diany Krall ("Turn Up The Quiet", FLAC 24/192) – konturowo, bez śladu rezonansu czy rozmycia. Brzmienie dołu pasma słuchawek Pioneera jest miękkie, płynne, nieposzarpane, aczkolwiek, kiedy trzeba, potrafi też włączyć jakby "tryb wysokiej mocy" i zabrzmieć monumentalnie – aby się o tym przekonać, wystarczy posłuchać "Luminol" Wilsona, coś z płyty "Anastasis" Dead Can Dance albo np. ścieżkę dźwiękową do "Marsjanina".
Podsumowanie
Nawet te 100 godzin to zaledwie rozgrzewka. Przygotujcie się na powolne, dogłębne smakowanie muzyki – byle dobrze nagranej. Murowana rekomendacja.